Z cyklu listy do redakcji: Mój drogi były. Dziękuję Ci za to, że pokazałeś mi czym miłość nie jest.

Przecież oboje nie będziemy kłamać, że to była miłość od pierwszego wejrzenia. Jak się okazało Ty od początku miałeś w tym interes, ja naiwnie mimo swoich czterdziestu lat wierzyłam, że po prostu znowu ktoś mnie pokochał. Tak po prostu. Nie za to co mam, tylko kim jestem. Ja Ci wierzyłam, chłonęłam każdy gest i słowo Ty to skrupulatnie zbierałeś do pudełka z napisem „naiwność”. I tak żyliśmy razem a obok siebie. Bo gdy tylko zasnęłam, Ty szukałeś wrażeń na portalach randkowych. Mówiąc to samo co mi, innym kobietom. Ciekawe czy też tak jak ja Ci wierzyły ? Kiedyś się nad tym zastanawiałam. Dziś raczej dziwię się sobie, jak tak inteligentna, ponoć ponad przeciętnie mądra kobieta dała się tak zrobić w ch..ja, bo inaczej tego nazwać nie można.
Ty.
Pełen dziwnych historii, mrocznych tajemnic, nigdy nie wypowiedzianych słów, z agresją na ustach gdy tylko przyjdzie Ci na to ochota. Bo tak wiele przeszedłeś, bo akurat Tobie wolno. Bo taki jesteś pokrzywdzony, niesprawiedliwe potraktowany, taki biedny i wykorzystany. Jeśli już robiący krzywdę to nieświadomie. Sporo tej nieświadomości w tym Twoim młodym wieku – przyszło mi do głowy, gdy dowiadywałam się o kolejnej sprawie, gdy już zakończyłam tę farsę, którą miałam za związek. Ty, który masz prawo rano być wszystkim co najlepsze, przynoszącym śniadanie do łóżka, głaszczący po głowie i mówiącym, że nie ma piękniejszych oczu niż moje. I ten sam Ty, który godzinę później patrząc na mnie z obrzydzeniem, krzyczy, że mogłabym coś ze sobą zrobić, na basen iść i siłownie, bo nawet Ci się położyć koło mnie nie chcę. Bo Cię zniechęcam. Masz pojęcie, że ja już wtedy wiedziałam co robisz i kim jesteś i jak bardzo, to Ty mnie zniechęcałeś? Nie masz, bo jak każdy toksyczny jak Domestos narcyz – widziałeś tylko siebie. Oczywiście najlepszego i jednocześnie najbardziej skrzywdzonego dlatego mającego prawo na wszystko. Zwłaszcza poniżania tego, kto jest najbliżej. A że ja byłam, to o co właściwie mam pretensje. Trzeba było odejść. Odeszłam, na czworaka po blisko roku. A Ty co powiedziałeś na pożegnanie z uśmiechem w ustach? – Nara. Miłego.
Ja.
Pełna nie fajnych opowiadań, którymi przywaliło mi życie nie raz ale od początku stawiająca sprawę jasno. Że jestem jaka jestem. Że życie miałam i mam nadal trochę nerwowe, trochę wypełnione strachem, trochę bólem. Trochę oberwałam, trochę przeszłam, trochę wiem co to znaczy kiedy ktoś rani. Ty słuchałeś ale tak naprawdę wcale nie przywiązywałeś do tego uwagi. Współczułeś, rozumiałeś, słowem jak się okazało kochałeś i knułeś w głowie dalej, jak jeszcze bardziej owinąć mnie sobie wokół palca, przekonać że tylko Ty i nikt inny. Nawet znajomi i przyjaciele nie, bo po co – dlatego tak bezszelestnie wręcz odciąłeś mnie od wszystkich. Dlaczego tego nie zatrzymałam? Dlaczego się nie sprzeciwiłam? Bo siedziałam już wtedy po środku łóżka, skulona i zastanawiająca się co ja tu robię. We własnym mieszkaniu. Które nadal ja opłacam. Jak zresztą wszystko inne. Ale ponieważ na szczęście ktoś nauczył mnie kiedyś wysokiego poczucia taktu, o pieniądzach rozmawiać nie będę.
Jak ja sobie przypomnę , że na ten basen poszłam i na siłownię, to mi się śmiać z samej siebie chcę. Ale tak Cię prosiłam i tłumaczyłam, że mogę nie dźwignąć kolejnego ciosu, bo już ich za dużo i jeśli nie wystarczam, nie zaspokajam, nie spełniam warunków to po prostu mnie zostaw. Przecież to nie pierwszy raz jak ktoś odchodzi. Tylko już mnie nie dręcz, zwłaszcza kłamaniem w oczy, że tylko ja i już na zawsze. Że w nigdy tak nie kochałeś. No właśnie nie kochałeś, w tym rzecz. Dlatego nie rozumiem Twojego zdziwienia, gdy któregoś popołudnia kulturalnie poprosiłam, żebyś włożył do walizki swoje rzeczy i wyszedł. – Nie tak to sobie wyobrażałem – krzyczałeś. Serio? No ja k..rwa, tym bardziej. I oczywiście, święta nie byłam. Nie jestem i już nigdy nie będę. Mam wiele za uszami i do dziś dnia staram się z tym zmierzyć, odzyskać co stracone, nie popełniać tych samych błędów, nie krzywdzić tłumacząc się że nie świadomie. Ale przy Tobie wymięka każdy święty. Myślę, że jeśli Bóg gdzieś tam istnieje, to też łapie się za głowę. I mam tak prawo myśleć i Ty dobrze o tym wiesz. Tylko przecież nie masz świadomości. Faktycznie, straszne to musi być uczucie. Być do szpiku kości złym i tłumaczyć to jednym słowem.
My.
Zacznijmy od tego, że od początku żadnych nas nie było. Mi się tak wydawało, bo pięknie zabiegałeś o to, żebym w to uwierzyła. W to, że Ci na normalnym życiu zależy, że przejedziemy przez to razem, że wsparcie i zaufanie. Że jeśli szeptanie do ucha, gdy księżyc za oknem to tylko do siebie. Że rozmowa a nie krzyki i słowa, których potem nie sposób zapomnieć. Że jeśli jedno spada w dół drugie ciągnie je do góry. Ja zasypiałam pisząc do koleżanki, że nigdy nie byłam szczęśliwsza. Zaopiekowana, kochana, piękna, jedyna, wyjątkowa, najważniejsza. On w tym czasie też pisał, też do koleżanki. Że tylko czeka aż zasnę, żeby mógł się z nią pobawić. I może tu skończę cytować to co tam w końcu przeczytałam w całości, któregoś dnia gdy zapomniał wylogować komputer. A czego zobaczyć nigdy nie chciałam. I to już nawet nie o tę zdradę chodzi, tylko o to co robiłeś wraz z tym. I po co? Wiedząc, że cienka jestem w obronę ale za to po sufit w emocję. Że szybko można mnie rozkochać, że moment trwa, gdy poczuję się bezpiecznie. Że uwierzę we wszystko i oddam co mam, bo tak bardzo potrzebuję kogoś obok. Bo już za długo jestem sama. I na końcu okazuję się że dotykał mnie pod wspólnym dachem – obcy człowiek. Wyniósł w dwa dni i nawet nie zadzwonił. Siedziałam w przedpokoju i zastanawiałam się co ze mną jest nie tak. Dziś na szczęście już wiem, że to nie ze mną.
Przestałam zadawać sobie pytania, przestałam się dręczyć, przestałam czekać, że cokolwiek zrozumiesz i chociaż na rozmowę będzie cię stać. Mijam cię czasem, gdy udajesz, że mnie nie widzisz. I myślę co by ze mną było, gdybym nie powiedziała dość! Na szczęście to już za mną i chodzę z wysoko podniesioną głową, wtedy kiedy ty czmychasz skulony zakamarkami. Czyżbyś jednak miał jakieś sumienie? Czyżby jednak dotarło, że wszystko zrobiłeś świadomie – i nikt, zwłaszcza ja nie wierzy już w ani jedno twoje słowo. Bo mówisz prawdę gdy się pomylisz.
Wracając z pracy i mrużąc oczy bo wpadało w nie słońce, oddychając i uśmiechając się do samej siebie i wszystkiego co w około. Z wdzięcznością i ulgą, chciałam Ci podziękować, że pokazałeś mi czym miłość nie jest.
Nie życzę Ci źle. Nigdy nikomu nie życzę. Bo po co.
Zresztą, komuś kto jest na tyle zepsuty, że więcej nie pomieści się tego nie robi.
Twoja była nie miłość.